sobota, 1 października 2011

Urugwajskie życie nocne

Do Montevideo przybywam pozno, bo o 22. Oszczędzajac na taksowce, wybieram miejski środek transportu- omnibus.
Ludzie pomagaja mi zlapac odpowiedni autobus. Oczywiście w środku jestem glowna atrakcja turystyczna. Kazdy sie do mnie uśmiecha, pyta skad jestem. Dzieci ukradkiem zerkają na gringe. Chcą cos powiedzieć, ale sa zbyt niesmiale i szeptaja do ucha tacie, a on przekazuje mi ich słowa. Istny głuchy telefon.
Kierowca zatrzymuje sie na skrzyżowaniu i mówi, ze jestem na miejscu. Ciemna ulica, ja sama i co teraz...? Po chwili odnajduje ulice, blok dalej numer mieszkania. Uf... Dotarlam!
Moj nowy host Federico, samotny (czyli standart  w moim wypadku), ojciec 5-letnich bliźniaczek, pielegniarz. 2 lata spedzil wedrujac po Brazylii. Na życie zarabiał sprzedajac artesania- wyroby rzemieślnicze typu wisiorki, kolczyki etc. W podrozy spotkal kobiete, matke jego dzieci. Jak to często bywa- na poczatku szalenie zakochani w sobie. Kiedy zaczelo sie psuc i wszystko zmierzalo ku rozstaniu, ona zaszła w ciaze. Meczyli sie ze saba jeszcze dwa lata, az zdecydowali, ze dom, gdzie rodzice ciągle ze soba walcza, gdzie krzyk zastępuje rozmowe, nie jest dobrym miejscem na wychowywanie dzieci i sie rozeszli.
Po pierwszej w nocy wychodzimy na impreze. W Buenos Aires impreza kończyla sie o 2-3, tutaj sie dopiero rozkręca.
Wpierw idziemy do klubu rockowego.
1/3 osob tańczy, 1/3 rozmawia, 1/3 siedzi z wzrokiem utkwionym w jeden punkt. Ta ostatnia grupa wciagnela przed chwila koke importowana z boliwii. Gram kosztuje tutaj 20 dolarow. Doloz 5 dolarow, a kupisz 25 g marihuany, zapas na caly miesiąc.
Do domu wracamy po 7, odwiedzając po drodze dwa inne kluby z muzyka bardziej typowa dla Ameryki Łacińskiej- cumbia, salsa etc. I zajadajac sie pancho- ichniejszym hot dogiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz