Do Montevideo przybywam pozno, bo o
22. Oszczędzajac na taksowce, wybieram miejski środek transportu- omnibus.
Ludzie pomagaja mi zlapac
odpowiedni autobus. Oczywiście w środku jestem glowna atrakcja turystyczna.
Kazdy sie do mnie uśmiecha, pyta skad jestem. Dzieci ukradkiem zerkają na
gringe. Chcą cos powiedzieć, ale sa zbyt niesmiale i szeptaja do ucha tacie, a
on przekazuje mi ich słowa. Istny głuchy telefon.
Kierowca zatrzymuje sie na
skrzyżowaniu i mówi, ze jestem na miejscu. Ciemna ulica, ja sama i co teraz...?
Po chwili odnajduje ulice, blok dalej numer mieszkania. Uf... Dotarlam!
Moj nowy host Federico, samotny
(czyli standart w moim wypadku), ojciec
5-letnich bliźniaczek, pielegniarz. 2 lata spedzil wedrujac po Brazylii. Na
życie zarabiał sprzedajac artesania- wyroby rzemieślnicze typu wisiorki,
kolczyki etc. W podrozy spotkal kobiete, matke jego dzieci. Jak to często bywa-
na poczatku szalenie zakochani w sobie. Kiedy zaczelo sie psuc i wszystko
zmierzalo ku rozstaniu, ona zaszła w ciaze. Meczyli sie ze saba jeszcze dwa
lata, az zdecydowali, ze dom, gdzie rodzice ciągle ze soba walcza, gdzie krzyk
zastępuje rozmowe, nie jest dobrym miejscem na wychowywanie dzieci i sie
rozeszli.
Po pierwszej w nocy wychodzimy na
impreze. W Buenos Aires impreza kończyla sie o 2-3, tutaj sie dopiero rozkręca.
Wpierw idziemy do klubu rockowego.
1/3 osob tańczy, 1/3 rozmawia, 1/3
siedzi z wzrokiem utkwionym w jeden punkt. Ta ostatnia grupa wciagnela przed
chwila koke importowana z boliwii. Gram kosztuje tutaj 20 dolarow. Doloz 5
dolarow, a kupisz 25 g marihuany, zapas na caly miesiąc.
Do domu wracamy po 7, odwiedzając
po drodze dwa inne kluby z muzyka bardziej typowa dla Ameryki Łacińskiej-
cumbia, salsa etc. I zajadajac sie pancho- ichniejszym hot dogiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz