czwartek, 9 lutego 2012

o beatles, ganga aarti i indyjskich pielgrzymach


Niby dwa dni, a duzo do opisania sie zebralo.
Swoja opowiesc zakonczylam na beatles’ach, ktorzy przybyli do Indii w poszukiwaniu inspiracji. Natkneli sie na nia w malej miejscowosci- Riszikes, gdzie poznali mistrza medytacji Guru Mahariszi Machesa Jogiego. To w prowadzonej przez niego asramie probowali dostapic oswiecenia, pracujac w boskim natchnieniu. W slad za nimi, do miejscowosci przybyly rzesze fanow i innych artystow. A jak zakonczyla sie nauka naszych chlopcow z liverpoolu? Ringo star wyjechal juz po 2 tygodniach, zaraz po nim  pustelnie opuscil Poul McCartney, Najbardziej zatwardziali John Lennon i George Harrison nie dokonczyli kursu. Okazalo sie, ze zamiast na guru trafili na zwyklego oszustwa, o ktorym nikt w indiach nie slyszal.
Mowi sie, ze pobyt w Riszikes przyczynil sie do do rozpadu malzenstwa Lennona i zwiazku McCartneya, a takze do rozpadu zespolu. Zamiast spokoju ducha- same problemy…
Po asramie zostala ruina. Teoretycznie nie mozna wchodzic na teren osrodka, ale 50 rupi wystarcza, zeby przekupic straznika. Do mieszkania beatlesow prowadzi mnie jednonogi przewodnik- Baba. Ladny mieli widok z okien- panorama na miasta i blekitne wody gangesu. Po drodze mijamy gigantyczne kupy- rankiem do osrodka podchodza slonie. Co zwraca szczegolna uwage- kilkadziesiat dobrze zachowanych eremow w ksztalcie… jaj! Chyba zapomnialam wspomniec, ze nasz pseudoguru byl erotomanem, a natchnienia szukal w najdziwniejszych erotycznych doznaniach.
Obecnie Riszikes to stolica jogi. Wielu turystow przyjezdza tutaj w poszukiwaniu sensu istnienia. Siedzac na terasie jednej z restauracji z widokiem na ganges, z indyjska muzyka w tle, odnalazlam cel w zyciu…. Poznac doglebnie indyjska kuchnie, ktora jest po prostu rewelacyjna. I jak tu mam wygrac zaklad z Mackiem….?

O puszczaniu wiankow…

Hardwar, swiete miejsce, do ktorego przybywaja rzesze pielgrzymow. Nie mozna tu spozywac miesa, alkoholu czy palic marihuany. No chyba, ze po kryjomu w domu….
Wieczorami odbywa obrzed Ganga aarti, puszczanie na wode oliwnych lampek otoczonych wiencem kwiatow. Ludzie tlocza sie dookola ghaty. Buty trzeba  bylo zostawic przed wejsciem.
Nagle ktos lapie mnie za reke. Chodz, pokaze ci wszystko z blisko- to jeden z kaplanow wypatrzyl sobie biala turystke w tlumie.
Kup wieniec, kup wieniec- wiec kupuje. Stajemy nad brzegiem gangesu. W stopy zimno, bo chlodno od betonu, a coz sie nie robi dla spirycystycznego doznania. Schodze schodek nizej i zamaczam stopy w rzece. Kaplan zaczyna odmawiac modlitwe w hindi.
-         jak masz na imie?
-         Iwona
-         Imie taty
-         Krzysztof ( o dziwo za pierwszym razem prawidlowo wymowil)
-         Mamy
-         Danuta
-         Siostry, brata itp.
-         Zamocz rece w gangesie- zamaczam…
-         Obmyj twarz- (czy ta woda jest krystalicznie czysta…? A jak dostane jakiegos uczulenia? Delikatnie skrapiam glowe- czyt. wlosy, omijajac twarz)
-         Zapal swieczke- zapalam…
-         Jaka ofiare zloszysz za rodzine…? 100, 200 500 rupii
-         10
-         Co…? 100, 200, 500 rupii
-         50
-         Za malo! 100, 200, 500 rupii….
-         50
-         Nie, nie nie, wiecej…
-         To przekomarzanie nic nie daje, zrezygnowana wyciagam z porfela 100 rupii- tygodniowe jedzenie ( w polsce to tylko 7 zl)
Slychac muzyke, wszyscy dookola spiewaja. 21 osob trzyma zapalone nad glowami lampy. Zmierzch. Wtedy do mnie dociera, ze pomimo oszustow i naciagaczy, ten obrzed ma w sobie magie, bo ludzie w to wierza. Czyzby I na mnie splynelo blogoslawienstwo siwy, wiszny, parwaty, durgi czy jakiegos innego bostwa? Na zakonczenie rozdaje sie jedzenie- ziarna oblade lukrem i gorace mleko, ktore Kaplan wlela w zlozone jak do jalmuzny dwie rece.

Modlitwa i kalkulator

Jeszcze tylko 50 schodkow i bede na miejscu. 40, 30 20…. Po drodze mija kramy z dewocjonaliami i przekaskami. Znowu chciano wyludzic ode mnie pieniadze, niby to nadaj mi blogoslawienstwo, ale sie wykrecilam- zaczelam szybciej isc po schodach.
Docieram na miejsce! Na wzgorzu, krolujacym nad Hardwarem wznosi sie swiatynia Mansa Devi Temple. Trzeba pokonac kilkadziesiat schodkow (lub wjechac kolejka), przechodzac przez dzielnice biedy i mijajac tony smieci po drodze.
W swiatyni obowiazuje zakaz chodzenia w butach, ktory nie dotyczy straznikow czy sklepikarzy.
Zanim wejde do srodka, czas na paparazzi- usmiecham sie, a kolejka osob, ktora chce sobie zrobic ze mna zdjecie wydaje sie nie miec konca. 5 minut pozniej jestem wolna.
Gesiego idziemy od oltarza do otarza. Intensywna won kadzidla, muzyka i zimno bijace od podlogi- przeciez jestem boso! Wierni po drodze zostawiaja dary- wience zrobione z kwiatow, kokosow, czerwono-zlotych wsteg itp. i oczywiscie hojne datki.
Znowu wbrew mojej woli dostaje blogoslawienstwo. Czerwona farba maziaja mi po czole. Teraz czas na jalmuzne- 10, 20, 50 rupii. Wyciagam monete- “no coins!” slysze.
-         nie moge wam dac wiecej niz 1 rupie, bo wierze w jednego Boga, a gdy on zobaczy, ze innym bogom daje pieniadze, to bedzie zly i pogniewa sie na mnie.

Podzialalo. Przy innych oltarzach zaczelam mowic to samo. Nikt wiecej nie prosil mnie o kase.

Siadam na chwile na schodach I przygladam sie pielrzymom. Ich twarze sa uduchowione. Czy oni naprawde wierza, ze datki cos zmienia. Spogladam w bok. Przy jednym z oltarzy nie ma wiernych. Jeden z kaplanow wyciaga kalkulator I podlicza datki. Drugi, znudzony rozmawia przez komorke. Biznes jak biznes, wysiedziec swoje, zrobic swoje, zabrac kase I do domu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz