piątek, 17 lutego 2012

jak to wykiwalam hindusow...


skrzypi... piszczy... sprzypi... piszczy.... metaliczny dzwiek nienaoliwionego lancucha. jak w ogole ten rower moze jechac...? blotnik przekrzywiony, siodelko ustawione pod dziwnym katem, posklejane tasma. pozal sie boze...! to dziadek ma lepszy rower! na pewno mniej zardzewialy. ale nienarzekajmy- za jego wypozyczenie zaplacilam 20 rs- 1,40zl
skrzyp... skrzyp.... ocieram pot z czola. mala gorka wydaje sie ogromnym przedsiewdzieciem. po drodze mija mnie motor... nawet dwa...
-come on..! come on..! krzycza!
od machania boli mnie reka. co chwile mija mnie to traktor z wozem pelnym facetow, to motoriksza, motor z 4 osobami na siedzeniu, lub naladowany do brzegu mozliwosci autobus.

dzieki ci za tatkale, lapowki, dzieki ktorym moge podrozowac pociagami, a nie lokalnymi autobusami.
 co chwile skrecam kierownica, zeby ominac dziure, albo wjechac w mniejsza.
dojechalam do parku narodowego- chyba tylko z nazwy. przed wejsciem pan karze mi placic 150 rs.
-za co?
-wejsciowka do parku
- a ile placa hindusi?
-10 rs
-czy to nie jest niesprawiedliwe? 15 razy wiecej...? ja jestem studentka, nie mam tyle pieniedzy
-150 rs
-ale ja studiuje w delhi
-150 rs. jestes obcokrajowcem
-a gdzie jest kasa?
-musisz sie cofnac 0,5 km w dol,
-a nie moge zaplacic pozniej?
-tak
-czyli moge?
-nie
-to tak czy nie?
-tak
chce wsiadac na rower i jechac...
-ticket
-ale powiedzial pan , ze moge zaplacic przy wyjezdzie
-tak.. nie
-to tak czy nie...? jak bede wracac, to pojedziemy razem te pol km w dol do kas i ja zaplace. teraz nie chce mi sie cofac i spowrotm wracac. moze byc?
-tak
chce jechac rowerem
-ticket!
to ja sie z nim nie dogadam.... a nie zaplace. za co? zeby dwa km przejechac sie po sciezce w pseudoparku narodowym o powierzchni kilki hektator?
zawracam sie i ruszam przed siebie. jak nie to nie.
jade dalej asfaltowa droga. po drodze co chwile slysze klaksony. wszyscy mi machaja- wiec odmachuje. kilometr dalej widze sciezke w bok. brka bramy. ha! i co...? wjechalam do parku za darmo!
znowu jade slalomem, ale nie przez dziury- na polnej drodze jest mnostwo dziur! omijam kamienie, krowie placki i krowy. czasami jakas malpa czy mala fretka przebiegnie mi droge.

po dwoch kilometrach docieram nad rzeke. pora na odpoczynek. wyciagam skrypt z pediatrii ( ze to niby ucze sie po drodze), siadam na kamieniu- na zielonej trawce wole nie- za duzo krowich plackow i probuje sie skupic.
a jak tu sie skupic kiedy krowa dwa metry od ciebie probuje zjesc ci rower? za chwile jestem otoczona przez cale stado. patrza sie na mnie. jedna jednooka podchodzi blizej.
hm.. robi sie stresujaco. jeszcze nie mialam tak bliskiego kontaktu ze stadem krow. czy mam cos pod reka. mam.... patyk!
zwierzeta uciekaja..... na odleglosc dwoch metrow....
znowu biore ksiazke do reki...
- halo! halo! jeden wiesniak plynie do mnie lodka
podplywa do samego brzegu i zacheca mnie do srodka.
- nie! czytam. dziekuje za zaproszenie (chyba zrozumial tylko nie)
odplynal.
slonce grzeje. niebo bez zadnej chmurki. slyszysz szum rzeki. jak tu mozna uczyc sie! zasypiam
po godzinie wracam dumna do orchha. probuje sie wyprostowac, co jest niezwykle trudne jadac na zbyt malym rowerze. znowu odmachuje wszystkim dookola i omijam dziury. w glowie tylko jedna mysl! ha! oszukalam was! znalazlam lepsze miejsce! ciekawsze! spokojniejsze! nieturystyczne i jeszcze nic za to nie zaplacilam! oszukalam hindusow. hihihi....
oddaje rower do wypozyczalni. usmiech nie schodzi mi z buzi. to byl udany wypad za miasto. place, otrzepuje sie z kurzu i... i widze, ze od siodelka zrobily mi sie dwie dziury na spodniach. nastepna rzecz mniej w plecaku...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz